poniedziałek, 21 maja 2012

Wstyd mi...

oj wstyd.
Zgodnie zresztą ze wszelkimi znakami na niebie i ziemi.
Dystans maratoński byle czym zbyć się nie da... nie oszukasz go 8 km biegami bez ładu i składu, długimi wybieganiami - liczącymi w swoim extremum nie więcej niż 21 km, brakiem gimnastyki siłowej ( kiedy wiesz że musisz), nie wybaczy szaleństwa rowerowego, które ogarnęło nas na całe dwa tygodnie przed biegiem.... jeszcze kilka grzechów mogłabym wymienić, ale po co? Spaprałam to..

W piątek Praga przywitała nas 33 stopniami i żarem lejącym się z nieba, gdyby nie wspaniały wynalazek byłabym się poddała bez walki ... bo ....telefon przepowiedział, że w weekend ma być 10-11 stopni, trochę słońca i lekki wietrzyk :) I wszystko co do joty się sprawdziło. Nawet to, że pierwsza godzina będzie w pełnym słońcu, a potem będą chmury.
Ta godzina trochę mnie przegrzała, ale przetrzymałam i potem już było raczej miło, ale tylko w kontekście temperatury.
Pierwsze 5 km pobiegłam na kompletnego czuja, nie wiem jak to zrobiłam, ale nie widziałam ani jednego oznaczenia. Dopiero piąty km pozwolił mi zweryfikować tempo, jak zwykle za szybkie na początku, potem starałam się biec równo i spokojnie. Tradycyjnie już zostałam zającem, tym razem dla Włocha Filippe. Próbował zagadywać, ale głównie sapał, charczał i wydawał dziwne dźwięki tuż za moimi plecami, zaliczał wszelkie punkty medyczne i wracał jak bumerang.... a potem zniknął...nie wiem kiedy. Do mety się dokulał, sprawdziłam.
Dziesiąty km zgodnie planem, wyprzedza mnie balonik z 4:30. Zero stresu. Dwunasty tuż koło mety (ech żal, ale jest myśl "jeszcze 30 i tu wrócę"). Tu mamy fotę z Filippe, ale 10 Euro za zdjęcie nie dam :(
Potem oddalamy się w coraz inne rejony Pragi,  wciąż gdzieś z rzeką w tle. Jeszcze mam siłę i entuzjazm na kontemplację widoków i analizowanie czasów. Dwudziesty  km - tempo jeszcze ok. Filippe już nie ma.
Powoli zaczyna się moja Nemezis.
Plecy zaczynają mnie przytłaczać jak kamień Syzyfa. "Wiedziałam, że tak będzie, wiedziałam" klnę pod nosem. Łykam środek przeciwbólowy i czekam na ulgę.... gdzieś w tym czekaniu rejestruję, że balonik z 4:45 minął mnie "ze świstem". No trudno, może nie uciekną mi zbyt daleko.
Ból nie mija.
Na wodopoju koło 29 km, zauważam balon z 5:00. Zbieram się w sobie i zaczynam ucieczkę.... no przecież piątka nie może mnie wyprzedzić. Ale plecy... już nie mogę.
Nie mam już sił na walkę z bólem, kilka razy przechodzę do marszu zgięta w pół. W takich chwilach człowiek przypomina sobie całe zastępy świętych i nie tylko, byle tylko dali siłę by dotrwać.
Osiem km przed metą Piątka mnie minęła. Porażka.
Co teraz? Trzymać się ich nie ma sił, plecy nie pozwalają, mam mdłości, nie mogę oddychać.
Próbuję przeliczać, jakoś z tych kalkulacji wychodzi, że może jeszcze się obronię. Jeszcze na 40 km myślę, że dam radę, choćby miało być 4:59:59. Ale nie mogę biec, muszę przechodzić do marszu, kilka sekund ulgi i kolejny atak i tak bez końca. Mijam kibicującą parę na kilometr przed metą, klaszczą,  krzyczą że już koniec... a ja ....bardziej do siebie, że już nie mogę... że mnie kurwa tak strasznie boli.
Wybiegam zza zakrętu, widzę 42 km, wiem że zostało jakieś 400 metrów i muszę ..... jest meta, biegacz przede mną. I jakaś w sumie bez sensu myśl, że muszę jeszcze kogoś przed tą metą wyprzedzić. Wyprzedziłam.
Na zegarze 05:09:52. Real Time 05:04:36, 10 minut gorzej od życiówki i znowu piątka z przodu, ale ucałowałam kobietę zawieszającą mi medal na szyi. Jest mój.
Za metą kolejne rozczarowanie, a raczej konsternacja. Nie ma J.K. Zawsze był, czekał, sam obolały i zmęczony, ale był. Nie wiem co robić, dreptam w stronę szatni. Gdzie jesteś? Leże, nie mam sił.
Wybaczam. On ma przynajmniej kolejną życiówkę - 3:37.


A mogło być tak pięknie.

Pogoda jak lubię, punkty odżywiania jak należy, trochę za dużo bruków, ale bez przesady.

żródło:praguemarathon.com

 Trochę podbiegów na pierwszych i ostatnich 5 km. No, ale nie może być zbyt prosto :)
 Najlepszy był oczywiście Etiopczyk, Chimsa Deressa



żródło:praguemarathon.com
z wynikiem 02:06:25.
Obiektywnie Pragę polecam, ale ja już tam nie pobiegnę. Wstyd mi.

żródło:praguemarathon.com






czwartek, 10 maja 2012

Praga

za trzy dni, a ja nic
prawie dwa tygodnie nie biegania, za to z 200 km na rowerze.

Jutro wyjazd.... Pogoda powinna dopisać, więc niech się dzieje wola nieba:)
Show must go on !!! jakoś bez przekonania